Słyszeliście pewnie o niedawnej „aferze” związanej z pisownią nazw urządzeń Paczkomat firmy InPost.
W ciągu ostatnich paru lat paczkomaty podbiły Polskę, bo są wygodnym sposobem na odbieranie i nadawanie przesyłek. Sam fakt, że nie muszę czekać na kuriera, albo stać w ogonku na poczcie jest dla mnie dużą wygodą. Z czasem takie automaty odbiorcze zaczęły wprowadzać inne firmy, a słowo „paczkomat” stało właściwie nazwą kategorii, podobnie jak kiedyś adidasy, aspiryna czy walkman.
Wiele osób mówi na przykład o „paczkomatach Allegro”. W bardziej oficjalnych sytuacjach wzbudza to zwykle reakcję działu PR firmy InPost, która przypomina, że Paczkomat to zastrzeżony znak towarowy.
Z biznesowego punktu widzenia nie dziwię się, nie po to firma tyle wysiłku włożyła w promocję nowego słowa, aby inni z tego korzystali. Z punktu widzenia językowego zakazy wiele pewnie nie zmienią, bo ludzie będą mówili tak jak im wygodnie.
Ochrona przez InPost słowa „paczkomat” prowadzi czasami do absurdalnych decyzji. Ostatnio firma zrezygnowała z… odmiany przez przypadki tej nazwy, a jej kontrahenci dostali rekomendację, aby nie pisać już o paczkomatach, ale o „urządzeniach Paczkomat ®” . Wprawdzie szef InPostu, Rafał Brzoska zastrzegał, że chodzi wyłącznie o firmy, a każdy może mówić co chce, ale reakcją jest często szyderstwo.
W dzisiejszym numerze Wyborczej ukazał się artykuł Jędrzeja Słodkowskiego o wirusie mianownikozy, który toczy wiele korporacji.
„Nowości na Netflix”, „ciężarówki Coca-Cola”, „w McDonald’s spotkajmy się” – część światowych korporacji otwarcie bojkotuje odmianę przez przypadki.
Powodem jest właśnie ochrona marki, tak aby nie stała się słowem powszechnym. Z drugiej strony są korporacje, które zachęcają do odmiany:
– Przecież wiele firm stosuje strategię przeciwną – zauważa dr Marek Majer. Na przykład Apple chętnie odmienia nazwy swoich produktów po polsku: „kup iPhone’a”, „naładuj swojego Maca”. Mam wrażenie, że Apple wręcz chce podkreślić, że te słowa są świetnie zakorzenione w języku polskim, więc śmiało można je naturalnie odmieniać – zauważa. – Podobnie Mozilla, która zachęca użytkowników do „zainstalowania Firefoksa”.
A jak to wygląda w przypadku czytników?
Czytniki są nieodmienne
Zacznijmy od najpopularniejszego Amazon Kindle – tej nazwy producent nie odmienia.
Dzięki wodoodpornemu Kindle Paperwhite możesz czytać i odpoczywać w dowolnym miejscu, także na plaży, przy basenie lub w wannie. […]
Teraz możesz regulować odcień wyświetlacza Kindle Paperwhite od białego światła do ciepłego bursztynu lub zaplanować jego zmianę, aby spersonalizować sposób czytania. Możesz również dostosować rozmiar i pogrubienie tekstu, aby uzyskać to, co najbardziej Ci odpowiada.
Sam się tego trzymam na blogu. Wolę pisać, „mam nowego Kindle od miesiąca” niż „mam nowego Kindle’a”. Jakoś te apostrofy rażą mnie bardziej niż brak odmiany. Nie mówiąc o konstrukcjach „mam nowego Kindla”. Niektórzy użytkownicy mówią o „Kundelkach”, co się producentowi nie musi pewnie podobać. :)
Co ciekawe, polski Amazon nazwy „Kindle” nie odmienia – ale tworzy od niej nazwy pochodne. Już od 2015 istnieje w Polsce program Kindloteka, w ramach którego firma przekazuje czytniki różnym instytucjom. Wspominałem o tym w 2016, gdy 200 urządzeń dostała Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego. Również na stronie biura prasowego Amazonu widzę notkę o Kindlotece, gdzie nazwa programu jest swobodnie odmieniana.
Jeśli jednak popatrzymy samą nazwę firmy – to Amazon konsekwentnie jej nie odmienia. Na stronie biura prasowego czytam: „Sprzedawaj na Amazon”, „O Amazon”, „Pracownicy Amazon zadbali o seniorów” itd.
Z czytnikami firmy PocketBook jest tak jak z Paczkomatami. Firma w oficjalnych komunikatach nie odmienia. Oto fragmenty z informacji prasowej.
Potężna aktualizacja czytników PocketBook – oprogramowanie w wersji 6.7 […]
Personalizacja gestów — zarządzanie czytnikiem PocketBook staje się jeszcze łatwiejsze dzięki nowym gestom stuknięcia, przeciągania i przesuwania […]
Firma powstała w 2007 roku i ma swoją siedzibę w Lugano w Szwajcarii. Do chwili obecnej sprzedano w 40 krajach ponad 5 milionów produktów PocketBook. Dzięki połączeniu sprzętu, unikalnego oprogramowania oraz ergonomicznego wzornictwa czytniki e-booków PocketBook pozycjonują się w segmencie „premium” tego rynku.
Podobnie jak przy „urządzeniach Paczkomat” – odmienia się słowo „czytnik”, nazwa marki się nie odmienia. Choć na co dzień pewnie mówimy „poczytam dziś na moim Pocketbooku”. Zwróćmy uwagę, że przed odmianą w formie pisemnej troszkę zabezpiecza też pisownia z „Book” w środku – jeśli napiszemy „kupiłem PocketBooka”, to wygląda trochę dziwnie.
Aktualizacja: Jakub Klawiter na Mastodonie (tak, wciąż mamy tam konto) zauważył słusznie, że firmie zdarza się odmianę przemycić w instrukcji obsługi, gdzie np. czytam „Wyłącz PocketBooka poprzez dłuższe naciśnięcie klawisza Włącz/Wyłącz”.
Co z czytnikami firmy inkBOOK Europe? Podobnie, w oficjalnych komunikatach nic się nie odmienia.
To użytkownik decyduje, w jaki sposób chce korzystać ze swojego urządzenia inkBOOK i może zmieniać jego zastosowanie tak łatwo, jak łatwo instaluje się kolejne aplikacje na swoim telefonie, tablecie, komputerze. […]
Nie bez przyczyny w logo inkBOOK przemyciliśmy kolor zielony. Każdego dnia staramy się działać w myśl zasad biznesu odpowiedzialnego społecznie, stąd ogromną wagę przykładamy do proekologicznych praktyk.
I tutaj również pisownia nazwy marki trochę „zabezpiecza” przed odmianą. Bo jeśli napiszę „zaktualizowałem dziś mojego inkBOOKa”, wygląda to dziwnie. Oczywiście nikt mi nie nakaże trzymać się konwencji przyjętej przez właściciela marki i mógłbym pisać „kupiłem Inkbooka”.
Nowsze informacje prasowe producenta Onyx Boox trudno jest znaleźć, ale w dostępnych materiałach nigdzie nie ma odmiany.
A gdyby tak raz na zawsze pozbyć się bałaganu w dokumentach? Jest na to sposób. Przenosząc je do wersji cyfrowej na czytniki Onyx Boox zyskamy pewność, że zawsze będą w tym samym miejscu, a dzięki opcjom udostępniania z łatwością prześlemy je do współpracowników lub innych osób. Urządzenia Onyx pozwalają także na tworzenie kopii zapasowych.
No i jeszcze na końcu czytniki Kobo. Producent wciąż nie bardzo jest pewny czy chce sprzedawać te czytniki w Polsce, bo nie wypuścił dotąd żadnej informacji prasowej. No, ale od pół roku strona jest po polsku. W tym przypadku jest o tyle prościej, że słowo „Kobo” w języku polskim byłoby raczej nieodmienne, podobnie jak odmiana jabłek „lobo”; patrz PWN.
Podsumowując – producenci czytników trzymają się zwyczaju braku odmiany ich nazw, co pewnie w międzynarodowym środowisku ułatwia zarządzanie marką.
Jest tu też co najmniej jeden przypadek, gdy producent musi walczyć o to, aby nazwa jego firmy i produktu nie myliła się z nazwą pospolitą – mowa tu o firmie PocketBook, która dopiero niedawno odzyskała kontrolę nad domeną pocketbook.com. Z tego też powodu na pewno dbają o zachowanie takiej pisowni.
Niepolscy autorzy
Na tym blogu piszę o czytnikach i o książkach, dlatego przyjrzyjmy się kwestii pisowni nazwisk twórców.
Jest sobie taki rosyjski autor fantastyki Dmitrij Głuchowski. Ale na jego książkach – również wydawanych w Polsce mamy angielską transliterację: Dmitry Glukhovsky. Polskiej trzyma się właściwie chyba już tylko Wikipedia.
To samo widzimy praktycznie we wszystkich obszarach kultury, tam gdzie anglojęzyczne brzmienie kłóci się z polskim – wygrywa zwykle angielski. Niedawno byłem w Filharmonii Narodowej na koncercie Julianny Awdiejewej, laureatki I nagrody na Konkursie Chopinowskim w roku 2010. Ale nawet organizujący ten koncert Narodowy Instytut Fryderyka Chopina używa już obecnie formy Yulianna Avdeeva i taka była na reklamach koncertu.
Ba, nawet redakcja językowego pisma naukowego „Studies in Polish Linguistics”, wydawanego przez Instytut Filologii Angielskiej UJ tak radzi na swojej stronie:
Cytując rosyjskie (bądź inne słowiańskie) nazwisko w tekście, należy używać transliteracji angielskiej.
No, dobrze, że przynajmniej odmieniać nie zakazują.
Czy jest to, jak sugerują niektórzy, dowód na niedouczenie działów PR instytucji kulturalnych czy wydawców? Niekoniecznie. Bo sami artyści czy autorzy chcieliby być rozpoznawani wszędzie pod jedną, oficjalną nazwą. Jest to zatem bardzo podobna motywacja jak z brakiem odmiany korporacyjnych marek. Wiele wersji językowych sprawia, że ta sama osoba pojawia się pod różnymi „markami”. No i czy to jest ta sama, czy inna? Czy pisarz fantastyki Głuchowski nie będzie się mylił z reporterem (Piotrem) Głuchowskim? Jeszcze gorzej gdy szukamy czyichś tekstów w nieznanym nam języku. Piszemy więc z angielska i mamy spokój.
Bywają też oczywiście sytuacje odwrotne. Jednak wydawnictwo Czarne publikuje książki Serhija Żadana i nie jest to – jak wolałby pewnie anglojęzyczny czytelnik – Serhiy Zhadan…
Pisownią rządzi SEO i monitoring marek
W przypadku zarówno nazw firm, jak i nazwisk autorów są jeszcze kwestie związane z SEO. Jednolita nazwa oznacza łatwiejsze wyszukiwanie i pozycjonowanie materiałów o firmie. Wprawdzie Google nie ma problemów z odmianą przez przypadki, ale po co utrudniać sobie pracę.
Podobnie narzędzia do monitoringu mediów społecznościowych takie jak Brand24 czy SentiOne działają najlepiej, gdy wyszukujemy po konkretnych słowach kluczowych. Można zdefinować warianty słów, ale najlepiej jak jest jedno.
Czy jest to dla nas, czytelników kłopot? Niekoniecznie, bo zawsze możemy mówić „dziś byłem w Macu i czytałem Głuchowskiego na moim inkbooku, którego postawiłem na podstawce z Ikei”. Ale jednocześnie stykamy się na co dzień z językiem, w którym korporacje dbają o stosowanie wszędzie mianowników, jak dotąd dla swoich marek. Co by się stało, gdyby to poszło dalej – tak to sparodiował autor artykułu w Wyborczej.
Jeden z pierwsze dekrety junta dotyczy sprawa z pozór błaha: język polski. Ale nie błaha z punkt widzenia ochrona znaki towarowe warte miliardy złote! Rekiny biznes, od dekady poirytowani dziwne końcówki psujące jedynie słuszny wygląd nazwy ich marki, postanawiają ukrócić ta polska fanaberia. I wprowadzają zakaz deklinacja rzeczowniki i przymiotniki.
Są efekty! Polski traci niesławne miano najtrudniejszy język po chiński. A przede wszystkim: już nikt nie wpada w konfuzja, chcąc kupić coś w sklep, internet czy bar.
(nie powinno być: „przede wszystko”)?
Język, w którym musimy kombinować, aby jakąś nazwę umieścić w mianowniku staje się nieco kanciasty. Tak samo gdy wstawiamy angielską transliterację słowiańskiego nazwiska.
Czy powinniśmy z tym walczyć i wszystko pisać po swojemu, nawet na złość? Czy jednak pogodzić się z tym, że różne grupy nacisku wpływają na nasz język i te zmiany są efektem trwającej globalizacji?
Akurat wczoraj ogladalem wywiad Paciorka z Glukhovskym. Facet jest zupelnie anglojezycznym Rosjaninem, studiowal i w doroslosc wszedl w Izraelu i ni edizwie, sie, ze tak prezentuje swoje nazwisko. Znam anglika o nazwisku Wesolowski i kaze na siebie mowic zgodnie z brytyjska fonetyka (nie uznaje zadnych „polskich korzeni”, mowi, ze jedynie dziadek byl Polakiem a cala rodzina pochodzi z Yorkshire) wiec lepiej chyba dal polskiego jezyka byloby zeby sie pisal „Vesolovsky” bo obecnie poprawia wszyskich, ze jedyna wymowa, ktora dopuszcza to „Uesolosky”. i ma racje – jego nazwisko.
Co do nazwisk, miałam na ten temat dyskusję ze znajomą Ukrainką, dlaczego transliteracja angielska jest używana w Polsce jeśli często taka może zawierać znaki niepolskie (jak v) i jest trudniejsza w poprawnym zapisie dla Polaka od transliteracji na Polski. W tym akurat przypadku zgodziły sie, że to co jest używane na co dzień musi pokrywać się… Z paszportem, ponieważ translitercja angielska się w nim znajdująca jest prawnie wiążąca, i może dlatego jest w użyciu bardziej powszechnie, nawet jeśli ta polska na pewno byłaby wygodniejsza w zapisie i wymowie. Oczywiście, co innego dokumenty a co innego okładka książki, ale też może to trochę przypominać na siłę zmianę języka czyjegoś imienia, jak z Zuza na Suzy. Nie twierdzę że to to samo, ale może jednak niektórym lepiej operować tym co mają na dokumentach jako ich. Może. Taka spekulacja.
Dokładnie tak – nazwisko osoby zarabiającej w Polsce musi być jedno – bo się utworzy kilka kont w ZUSie :) Więc najlepiej używać tego z paszportu. A że Ukraina, Rosja, itp. używają transliteracji angielskie – nie mamy wyjścia.
Nie bardzo rozumiem, co jest dziwnego w odmianie Pocketbooka czy Inkbooka – praktycznie wszyscy tak mówią i wydaje mi się to całkowicie normalne, podobnie jak odmiana ebooka i audiobooka.
> Czy powinniśmy z tym walczyć i wszystko pisać po swojemu, nawet na złość?
Ja tak robię w stosunku do korpo. I nie „nawet”, a „przede wszystkim”.
Ja i tak mówię, że czytam na Kinde’u, a jak się Amazonowi to nie podoba, to trudno.
Z tymi hiper-popularnymi znakami towarowymi to jest taki troszkę czarny sen przedsiębiorstw:
– być tak popularnym i rozpoznawalnym, żeby myśląc o takim towarze każdy myślał o moim towarze (blog o czytnikach i e-książkach –> Świat Czytników!)
– ale niech no ta nazwa się nie upowszechni aż tak bardzo, żeby stała się nazwą rodzajową danego przedmiotu (junkers, adidasy, dżip, karimata, klakson, linoleum, polar, ratrak, żyletka).
No, można powiedzieć, że firmy stają się ofiarami sukcesu swojej marki. :) Inna sprawa, że często reakcją jest tworzenie nazw, które są i trudne do zapamiętania i tak mało atrakcyjne, że nikt ich nie będzie używał. Np. Allegro swoje automaty paczkowe nazwało OneBox. A mogli np. zrobić „allegromaty”, ciekawe czy InPost by ich pozwał. :)
Teraz z tych „-matów” wycofuje się nawet UPRP, którego zdaniem końcówka „-mat” jest niewystarczająca w kontekście rozróżnialności.
Można powiedzieć, że zgoda na rejestrację znaku Paczkomat była błędem, z której teraz UPRP nie może sam się wycofać — zaś InPost stara się zrobić wszystko, żeby przekonać potencjalnych interwenientów, żeby nie ruszali tematu.
(Przed laty podobnie zachowywał się Wedel w kontekście „Ptasiego Mleczka (R)” ;-)
Pomysł Inpostu na wymuszanie mianownika brzmi mi podobnie do telemarketerki, która chciała rozmawiać z panem Michałem Rusinek. Niniejszym przypominam o tej historii i ciętej ripoście „pana Rusinek”.
„Allegromat” jest już za długie, nie układa mi się tak dobrze na języku, jak paczkomat, długopis czy samochód. Coś może w tym być, że Inpost padł ofiarą swojej popularności.
A OneBox to (kolejny) przykład zalewającej nas korpo-angielszczyzny, ja tam mówię, że idę do paczkomatu Allegro czy nawet paczkomatu pocztowego, bo pocztomat też mi jakoś nie podszedł. So, sue me.
„Mam nowego Kindle’a” czy „mam nowy Kindle”? ;)
Mogę się mylić, ale podejrzewam, że „mam nowego Kindle” ;)
ja bym w praktyce używała zdrobnienia „kindelek”
Mam nowy ebookomat ;-)
Może książkomat po prostu :)
Książkomaty już są w bibliotekach (przynajmniej niektórych).
Tylko nie wiem, czemu pisze się on wielką literą.
Mam starego kindla ;)
Trochę spłyciłeś
Firma InPost przez lata normalnie odmieniała słowo paczkomat tak samo jak wszyscy użytkownicy i nie byłoby z tym problemu gdyby nie państwowa konkurencja, która chciała to im odebrać wyłączność na słowo które sami wymyślili. A państwowy wymiar sprawiedliwości stanął po stronie państwa a nie prawa.
I teraz aby się bronić firma InPost musi używać zastrzeżonego słowa w mianowniku bo jak nie to znaczy że nie jest to słowo zastrzeżone tylko pospolite. Durne to ale tak się kończy jak polityka wkracza do sadów.
Co do PocketBooka nie wiem dlaczego firma tej nazwy nie odmienia. Użytkownicy ją odmieniają. Nie ma z tym problemu są już inne słowa jak notebook, więc odmiana jest analogiczne. Kindle nie wiem jak mielibyśmy odmieniać. Kindla? Nawet ciężko mi wymyślić jaki to rodzaj. Męski? Nijaki?
Moim zdaniem najlepszy test to ten z wilkiem:
„Wilk wilkowi wilkiem a kiwi kiwi kiwi”
Notebook notebookowi notebookiem
Pocketbook pocketbookowi pocketbookiem
Kindle kindlowi kindlem?
albo
Kindle kindle kindle?
W przypadku Kobo sprawa jest oczywista jak przy kiwi:
Kobo, Kobo, Kobo
> A państwowy wymiar sprawiedliwości stanął po stronie państwa a nie prawa. (…) Durne to ale tak się kończy jak polityka wkracza do sadów.
Tu są dwie nieprawdy i jedna bzdura ;-) wystarczy rzec, że każdy ma prawo wystąpić o stwierdzenie wygaśnięcia prawa ochronnego na znak towarowy lub jego unieważnienie. Trudno się dziwić, że zainteresowany tym jest podmiot konkurencyjny — w tym akurat przypadku Poczta Polska.
„Tu są dwie nieprawdy i jedna bzdura ;-)”
Pięknie się Pan przedstawił milionom słuchaczy
A konkrety?
Firma InPost wymyśliła to słowo i wypromowała. Jego wartość marketingowa to miliony. A państwowa firma zamiast wymyślić własne słowo i je wypromować chce im odebrać ich prawa.
Jeszcze 10 lat temu byłby to powód do wielkiego skandalu. Ale za obecnych rządów obyczaje bardzo nisko upadły, skoro jak widzę takie podejście nie tylko Cię nie oburza ale nawet nie dziwi. Cóż jakie społeczeństwo taka władza :-(
To słowo ma w sobie tyle oryginalności co bankomat, biletomat, wpłatomat, czy bardziej egzotyczne chlebomaty, zniczomaty czy znaczkomaty.
Jeśli na rynku istnieje kawomat do sprzedawania kawy znaczkomat do sprzedawania znaczków i zniczomat do sprzedawania zniczy to pączkomat do sprzedawania pączków nie jest oryginalny.
Gdyby wcześniej istniał „listomat” i „przesyłkomat” to można by się zgodzić ze „paczkomat” nie jest oryginalny. Ale nie istniały. To zupełnie nowa rodzina wyrazów. Bo to zupełnie nowy segment naszego życia, który został zautomatyzowany.
No i czy jesteś pewien że zniczomaty istniały przed paczkomatami? Bo ja nie przypominam sobie słów xxxomat poza bankomatem i biletomatem. Urządzenie do sprzedawania znaczków na poczcie nie nazywało się znaczkomat, a automat do kawy nazywał się „automat do kawy” a nie „kawomat”. Zniczomaty na pewno pojawiły się w mojej okolicy dużo później niż paczkomaty, więc tez mam wątpliwości czy istniały wcześniej.
A parkomat nazywał się kiedyś parkometr. Co więcej tutaj można przeczytać ciekawa odpowiedź:
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/;8899
W 2008 redaktor pisze tak:
„Parkomat, zbudowany na wzór słowa automat, ma jednak niewiele podobnych przykładów: alkomat, bankomat, lottomat to wszystkie, jakie można znaleźć w indeksie a tergo do Uniwersalnego słownika języka polskiego PWN. Parkometr należy natomiast do o wiele liczniejszej rodziny, która w wymienionym indeksie zajmuje ponad dwie szpalty.”
A pierwszy paczkomat powstał w kolejnym roku. Wychodzi na to że słowa xxxomat nie były tak powszechne gdy powstawał pierwszy paczkomat jak się Tobie wydaje.
Jakby używali słowa „InPostomat” to pewnie nikt by się nie czepiał.
Albo Brzoskomat.
Jeśli na rynku istnieje kawomat do sprzedawania kawy znaczkomat do sprzedawania znaczków i zniczomat do sprzedawania zniczy to pączkomat do sprzedawania pączków nie jest oryginalny.
Gdyby wcześniej istniał „listomat” i „przesyłkomat” to można by się zgodzić ze „paczkomat” nie jest oryginalny. Ale nie istniały. To zupełnie nowa rodzina wyrazów. Bo to zupełnie nowy segment naszego życia, który został zautomatyzowany.
No i czy jesteś pewien że zniczomaty istniały przed paczkomatami? Bo ja nie przypominam sobie słów xxxomat poza bankomatem i biletomatem. Urządzenie do sprzedawania znaczków na poczcie nie nazywało się znaczkomat, a automat do kawy nazywał się „automat do kawy” a nie „kawomat”. Zniczomaty na pewno pojawiły się w mojej okolicy dużo później niż paczkomaty, więc tez mam wątpliwości czy istniały wcześniej.
A parkomat nazywał się kiedyś parkometr. Co więcej tutaj można przeczytać ciekawa odpowiedź:
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/;8899
W 2008 redaktor pisze tak:
„Parkomat, zbudowany na wzór słowa automat, ma jednak niewiele podobnych przykładów: alkomat, bankomat, lottomat to wszystkie, jakie można znaleźć w indeksie a tergo do Uniwersalnego słownika języka polskiego PWN. Parkometr należy natomiast do o wiele liczniejszej rodziny, która w wymienionym indeksie zajmuje ponad dwie szpalty.”
A pierwszy paczkomat powstał w kolejnym roku. Wychodzi na to że słowa xxxomat nie były tak powszechne gdy powstawał pierwszy paczkomat jak się Tobie wydaje.
Przepraszam, cos nie zadziałało i moja odpowiedź pojawiła się pod dwoma postami.
art. 169 ust. 1 pkt 2 prawa własności przemysłowej:
Prawo ochronne na znak towarowy wygasa również na skutek:
utraty przez znak znamion odróżniających przez to, że na skutek działań lub zaniedbań uprawnionego stał się w obrocie zwyczajowym oznaczeniem – składającym się wyłącznie z elementów, które mogą służyć w obrocie do oznaczania w szczególności rodzaju towaru, jego jakości, ilości, ceny, przeznaczenia, sposobu, czasu lub miejsca wytworzenia, składu, funkcji lub przydatności – w stosunku do towarów, dla których był zarejestrowany;
Więc nawet jeśli 15 lat temu nikt nie rozumiał co oznacza końcówka „-mat”, to „wtórna generyczność” oznaczenia — jego przejście to języka potocznego — jest wystarczającą podstawą do stwierdzenia wygaśnięcia praw ochronnych.
Proszę się zapoznać ze sprawa ptasiego mleczka. Konkurencja też chciał tę nazwę odebrać Wedlowi argumentując że wszystkie tego typu słodycze nazywamy „ptasie mleczko”. A jednak sąd uznał że jest to nazwa własna. Podobnie było w przypadku ciastek „Delicje”. Nie znam ani jednego przypadku z ostatnich lat gdy sad uznał że nazwa własna jakiegoś produktu mimo, że jest potocznie używana dla grupy produktów przestaje być chroniona.
Konkretem jest właśnie to, że dodanie końcówki „-mat” do jakiegoś słowa nie jest w żaden sposób kreatywne („wymyślone”). Więc jeśli coś może mnie oburzać, to decyzja UPRP o udzieleniu prawa ochronnego na określenie, które znakiem towarowym nie powinno być.
Bzdurą jest mieszanie w to polityki, upolitycznionych sądów i wnioskowanie na podstawie tego, że decyzję tę podważa państwowa Poczta Polska.
Nie jest kreatywne? Najwyraźniej w 2009 jeszcze było skoro w 2008 istniało zaledwie kilka słów tego typu:
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/;8899
i żadne z nich nie odnosiło się do zakupów ani przesyłek.
Skoro istniało kilka różnych słów z „-mat”, acz wszystkie z grubsza odnoszą się do tego samego — końcówka oznacza automatyzację czegoś — to oznacza, że kolejne -maty nie były już w żaden sposób kreatywne.
Inne twierdzenie to sofizmat, chciałoby się dodać ;-)
Jestem wstanie uznać dyskusyjność stopnia kreatywności przeróżnych -matów dziś i w 2009. Nie będę też rozstrzygał po czyjej stronie stał wymiar sprawiedliwości. Niesamowicie wzburzył mnie jednak fragment „I teraz aby się bronić firma InPost musi używać zastrzeżonego słowa w mianowniku bo jak nie to znaczy że nie jest to słowo zastrzeżone tylko pospolite.” Bardzo chciałbym poznać autora tego przepisu, bądź interpretacji aby przekazać mu dobitnie co myślę o takich pomysłach.
Powołują się na to:
„utraty przez znak znamion odróżniających przez to, że na skutek działań lub zaniedbań uprawnionego stał się w obrocie zwyczajowym oznaczeniem”
I wnioskują ze skoro InPost odmieniał to znaczy że traktował to jak słowo pospolite, a znak towarowy. Bo znak towarowy to „paczkomat”, a nie „paczkomatu”, „paczkomatem” i.t.d.
Pracuję w I.T. Pisze soft którego nazwa ma taką koncówkę że łatwo się odmienia (…)iks i wszyscy ją odmieniają. piszemy (…)iksa, (…)iksem i tak dalej.
Tak samo odmieniają ją nasi klienci. Oczywiście nazwa oprogramowania jest zastrzeżona. I prawnicy cały czas nas pilnują aby w oficjalnych informacjach zamiast (…)iksa pisać: oprogramowania (…)iks, tak by zawsze nazwa była w mianowniku.
Moim zdaniem eminencja deklinacji jest dwa plus dobra.
Mnie też się nie podoba transliteracja wschodnich nazwisk. Jeszcze Glukhovskego przełknę, bo już go znam, ale zdarza mi się zawodowo zetknąć z transliteracją nazwisk ukraińskich i zawsze widzę jakiegoś potworka. Już chyba wolę zapis bukwami, bo wtedy wystarczy przeczytać sobie w myślach, żeby pojawiło się coś prawie zrozumiałego.
Transliteracja angielska „cyrylicowych” nazwisk jest rażąca, pretensjonalna i po prostu głupia. Widzę to już od dawna i denerwuje mnie ta moda. Żenada. Wynika to pewnie często z niedouczenia i lenistwa piszących (czy też przepisujących anglojęzyczne teksty) w prasie i internecie.
Rozumiem to w przypadku np. Amerykanów mających „wschodnie” nazwisko – tu nie ma tematu.
Na szczęście na okładkach ciągle jest Zabużko, Żadan, Pielewin, Bułhakow czy Puszkin. Chyba jedynym autorem którego kojarzę jest Serhii Plokhy, ale on podobnie jak Głuchowski/Glukhovsky mieszka od dawna na Zachodzie więc to pewnie dlatego.
Z „nowymi” nazwiskami to jeszcze-jeszcze, ale zdarza się widywać w polskich mediach internetowych takie wytwory jak „Khartum” i (rzadziej) „Khomeini”.
Myślę, że to wynika z tego, że ci dziennikarze nigdy wcześniej nie słyszeli o Chomeinim, więc przepisując z amerykańskiego portalu — przepisują jak leci.
Na wyborczej pojawił się dziś tekst poruszający ten temat:
https://wyborcza.pl/7,175991,29561314,bokser-vitali-klitschko-i-polityk-witalij-klyczko-to-jedna-osoba.html
’Bo jeśli napiszę „zaktualizowałem dziś mojego inkBOOKa”, wygląda to dziwnie.’
Według mnie „zaktualizowałem (kogo? co?) mój inkBOOK”…