Jedna z najsłynniejszych afer związanych z Kindle Store wydarzyła się w roku 2009 i dotyczyła książek „1984” i „Animal farm” George’a Orwella, które Amazon usunął jego nabywcom z bibliotek i czytników.
Powód był prosty – wydawca, który wstawił e-booka do Kindle Store nie miał praw do jego sprzedaży, czyli de facto ludzie kupowali wersję piracką. Amazon musiał usunąć możliwość pobierania, choć skasowanie z czytników pachniało rzeczywiście Orwellem. Księgarnia zwróciła pieniądze, niemniej wokół blokowania dostępu do książki zrobiła się ogromna burza, która uderzyła w firmę wizerunkowo.
Do dziś, gdy ktoś chce opowiedzieć o tym, jaki to Amazon jest straszny – wyciąga tamten przypadek, pokryty już mocno kurzem. Mimo tego, że firma nowe tytuły kontroluje dziś znacznie mocniej.
Teraz, kilka lat później, mamy dokładnie tę samą sytuację – ale w wykonaniu Google Books.
Pisałem niedawno o wielkiej przecenie na 5 tomów Martina w Amazonie. W ostatni poniedziałek można je było dostać nawet za 45 złotych.
To jednak nic wobec następującej oferty w Google Books – cztery tomy za 4 złote!
Brak wydawcy, brak opisu, brak szczegółów. Rzeczywiście, rzecz jest podejrzana, tym bardziej że „legalne” wydanie z Bantam Books znajdziemy wśród powiązanych za 78 złotych.
Ale ta cena!
Ludzie rzucili się do kupowania, książkę dostali, po czym… zniknęła ona z ich półek – mimo że wcale nie zniknęła z oferty sklepu. W momencie, w którym to piszę, przybywa kolejnych jednogwiazdkowych komentarzy i żądań zwrotu pieniędzy.
Sprawa jest rozwojowa.
Aktualizacja z 13.51 – książka już zniknęła z oferty, usunąłem więc linka do niej.
Czy ten przypadek rozgłoszą portale technologiczne i inne media? Mało prawdopodobne. Bo parę lat korzystania ze sklepu Google nauczyło nas, że np. w przypadku aplikacji jest tam sporo oszustw – programów bez jakiekolwiek wartości, nastawionych na wyciągnięcie kasy od użytkowników, lub zalanie ich reklamami. Na porządku dziennym są podróbki znanych aplikacji o podobnej nazwie. Zdarzają się nawet aplikacje zawirusowane.
Że podobne oszustwa pojawią się w przypadku działu z książkami, było tylko kwestią czasu. A my niestety przyzwyczajamy się do tego, że nie wszystkim księgarniom można ufać.
PS. Chętnych do kupowania w Google Books – byle nie tego pirata! – uprzedzam, że pliki EPUB są zabezpieczone przez Adobe DRM, księgarnia ma też bardzo dobrą aplikację, która powinna działać na czytnikach z Androidem.
Czytaj dalej:
- Stara strona Artrage wróciła: pakiet BookRage pobierzemy do końca lutego 2024!
- Książka Roku 2022 według lubimyczytac.pl – tym razem aż 96% nominowanych tytułów przeczytamy na czytnikach!
- [Aktualizacja] O tym jak czekam od miesiąca na e-booka, czyli o problemach sprzedażowych małych wydawców
- Omnibus: pierwsze interwencje UOKiK w sprawie prezentacji cen w sklepach – wpłyną też na księgarnie?
- [Aktualizacja] Jeśli nie ściągnęliście wcześniej swoich książek z pakietów BookRage, to… już tego nie zrobicie
- Księgarnia Inverso zakończyła działalność po czterech latach. E-booków nie sprzedawali już od maja
Trzeba artykuły czytać do końca. Przeleciałem tekst. Zobaczyłem 4 tomy za 4 zł, kliknąłem na link i już miałem kupić (u mnie cena £0.80), ale wróciłem do artykułu i doczytałem…
Ups, muszę wyróżnić trochę mocniej ostrzeżenie.
Przepraszam, że „troszkę” się czepiam, ale po prostu muszę o tym wspomnieć. :)
Google Play i malware – zgadza się. Podróbki aplikacji – zgadza się. Oszukane aplikacje, które są tylko reklamą – zgadza się.
Ale wirusy – no nieeeee, absolutnie nie. Na Androidzie (ani na iOS) nie ma wirusów. Z prostego powodu – w środowisku sandboksowym nie jest po prostu możliwe jego napisanie. No, chyba, że ktoś swój telefon rootuje, ale to już NIE jest środowisko sandboksowe.
(Drobna uwaga: w IT pojęcie „sandbox” jest zupełnie czymś przeciwnym niż w grach wideo.)
Ktoś zapyta: „To skąd tyle aplikacji antywirusowych na Androida? A na iOSa nie ma żadnego!” Odpowiedź jest prosta – bo można je napisać! API Androida daje o wiele większe możliwości niż iOSowe, w tym dostęp do plików na dysku, więc można „symulować” szukanie wirusa. :)
Posługujesz się tutaj po prostu bardzo ścisłą definicją wirusa podczas gdy w ogólnej świadomości wirus=jakikolwiek program, który szkodzi użytkownikowi. Czyli „zawirusowana” aplikacja na Androida to np. klawiatura, która sczytuje kliknięcia i przesyła je dalej, program, który za użytkownika wysyła płatne SMS-y itd. A tego niestety na Andka pełno… Oczywiście znowu jest to sytuacja, w której słabym ogniwem systemu jest czynnik ludzki (jak mi cytował znajomy informatyk swojego wykładowcę od bezpieczeństwa systemów i kryptografii: „najskuteczniejszym sposobem zdobycia hasła jest użycie kija baseballowego”).
https://xkcd.com/538/
To chyba najczęściej cytowany obrazek z xkcd… :-)
Najczęściej cytowany obrazek to chyba „Someone is wrong on the Internet”. :)
Niezły :-)
To zależy od portali które się przegląda – więc pewnie masz rację :-)
Najczęściej cytowany to Little Bobby Tables (a.k.a. Exploits of a Mom). Widzę go w co drugiej prezentacji. :)
Serio? Zawsze wydawało mi się, że najczęściej cytowanym obrazkiem z xkcd jest [citation needed]/Wikipedian Protestor.
Ale pewnie to kwestia miejsc w necie, w których się najczęściej przebywa :)
Czyli płacenie za programy antywirusowe na Android nie ma sensu?
Wirusy to szczególny typ malware: http://pl.wikipedia.org/wiki/Z%C5%82o%C5%9Bliwe_oprogramowanie
Wirusów nie ma na Androida, ale te pozostałe z kategorii malware są o wiele gorsze…
A programy antywirusowe na Androida szukają raczej tych innych szkodników.
No, nie jestem specjalistą, ale chyba pod Windows też nie ma już wielu wirusów znanych z dawnych czasów, tylko różne malware i trojany i z tym walcza programy antywirusowe.
Tak czy inaczej – jak widzę te reklamy w aplikacjach „TWÓJ TELEFON MA WIRUSA” (co zwykle do programu antywirusowego nie prowadzi) to wiem, że bardzo to przeraża pokolenie moich rodziców i wkurza mnie, że Google pozwala na taką wolną amerykankę.
Ja te reklamy zgłaszam jako „nieodpowiednia treść”, chociaż wiem że nic to nie da, Google żyje z reklam. Zapomniałem już, że na pc też takie cuda były.
A wirusy się zmieniły, bo pojawił się internet.
Google na to nie pozwala. Dodanie takiej reklamy to ban. Tak jak dodanie spamerskiej bezużytecznej aplikacji. Skuteczność tego działania jednak nie jest zbyt wysoka.
Przepraszam za linka. Informacje wzialem z brytyjskiej strony z przecenami itp. Wczoraj jeszcze wydawalo sie w porzadku.
Co do aplikacji Google Play Books, to osobiście uwazam, że (pominąwszy oczywisty brak synchronizacji w ramach amazonowej chmury) jest lepsza od androidowego Kindle i była moim ulubionym czytnikiem ebooków gdy jeszcze czytałem na moim Nexusie 7 (czyt. do momentu zakupu „sprzętowego” Kindle’a). Jedyny istotny brak wobec aplikacji Amazonu to gorsze zarządzanie książkami – brak kolekcji.
Z pewnością jednak jeśli ma się konto Google’a warto korzystać z Play Books jako dodatkowej kopii swoich książek (ja mam kopię biblioteki Calibre na Dropboksie i zewn. HDD, chmurę Google, chmurę Kindle)
Księgarnia Google’a też miewa sporo ciekawych ofert (choć nie aż takich, jak wspomniana w artykule ;)) , często lepszych, niż Amazonowe, o ile oczywiście czyta się po angielsku.
Tu raczej nie chodzi o „Amazon jest zły” tylko „Big corpo wspierane DRM-em są złe”. Z reszta jestem skłonny uznać, że Apple lepiej się sprawdza, ale i im zdarzało się usuwać aplikacje z appstore.
Książki ze sklepu Google tańsze niż w amazonie? Akurat, sprawa śmierdzi na kilometr :-D
Dokładnie, ceny książek w google to jakiś żart. Kto to kupuje? Bo że są ludzie na forach od reklamowania tej usługi, to jasne. Ale te 40-60 zł za byle badziew, to druga strona medalu, odwrotność sprzedaży książek na wagę, w pakiecie, albo po 1 zł. I jedno i drugie jest chore.